Wrócił do pierwszego pokoju, z którego drzwi: grube, silnie zbudowane, wychodziły na schody.
Chciał wyjść temi drzwiami.
Przezorny złodziej zapewnił sobie spokojny odwrót, i czas do swobodnej ucieczki.
Zamknął na klucz zamek tych drzwi, które ciężkie, masywne, jak drzwi więzienia, nie mogły uledz łatwemu wyłamaniu.
Otworzył natenczas szklarnie okienko, znajdujące się nad drzwiami, i z całych sił krzyczeć zaczął:
— Na pomoc! Złodziej! na pomoc!
Lokatorowie z niższych pięter wchodzić zaczęli na czwarte, z wyższych schodzić niżej zaczęli. Wkrótce zebrało się kilkanaście osób na przedziale schodów, na wprost drzwi o które Andrzej rozbijał sobie pięści chcąc się wydostać na zewnątrz.
— Co pan tu robisz u djabła? zapytał jeden z sąsiadów.
— Zamknięto mnie! wołał Andrzej, na imię nieba, otwórzcie!
— Łatwo to mówić otwórzcie! Aby otworzyć drzwi, na to mieć klucz potrzeba, a my go niemamy.
Jeden z obecnych chłopców zbiegi ze schodów, a po upływie kilku minut wrócił ze ślusarzem zaopatrzonym w pęk kluczów.
Haczyk wprowadzony w zamek wprawną ręką robotnika. dobrze posłużył. Drzwi się otwarły. San-Rémo był wolnym.
Dał ślusarzowi jako i chłopcu po sto sous, i chciał wybiedz na schody, lecz nieprzebyty tłum ciekawych otoczvł go w około. Każdy z nich pragnął się czegoś dowiedzieć.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/150
Ta strona została przepisana.