do fiakra i pojechał na ulicę św. Łazarza do barona de Croix-Dieu.
Filip zdając się niespostrzegać zmiany tak w fizjognormi jako i chwiejnym chodzie młodzieńca, powitał go radosnemi słowy:
— Jak dobrze żeś przybył, mój chłopcze! Oczekiwałem cię z pomyślną wiadomością. Mój agent wekslowy dał dowód niezrównanej dobrej woli. Pieniądze są do twego rozporządzenia.
San Rémo w milczeniu upadł na krzesło i ruchem urywanym, bezwiednym, zerwał krawat z szyi, jaki dusił go prawic.
— Wielkie nieba! zawołał natenczas Croix-Dieu z udaném osłupieniem. Co się stało? na Boga. Wyglądasz jak widmo!
— Stało się, powtórzy! Andrzej z boleścią, stało się to, że obecnie ani ty, baronie, ani nikt w świecie już nas ocalić nie zdoła!
— Wytłumacz mi jaśniej. Przestraszasz mnie! rzekł Filip.
— Okradziono mnie, rozumiesz? zawołał młodzieniec rozpaczliwie. Okradziono już po raz drugi! Ukradziono mi klejnoty, jak ukradziono i listy. Tu opowiedział całe zdarzenie. Skończona! dodał, teraz jedynie zabić mi się pozostaje!
— Zabić? powtórzył Croix-Dieu.
— Czego dokonam w ciągu godziny! zakończył z stanowczem postanowieniem.
Działo się to w sobotę wieczorem.
W nadchodzący poniedziałek, o godzinie dziewiątej,
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/153
Ta strona została przepisana.