Croix-Dieu mimo potężnej siły panowania nad sobą, jakiej dał tyle dowodów, zachwiał się i pobladł. Poznał twarz, głos poznał, i zdawało mu się, że widmo wymknąwszy się z mogiły, stanęło nagle przed jego oczyma.
— Oktawiuszu! wyjąknął, czy to ty jesteś?
— Pięknie wyglądam, nieprawdaż? odrzekł młodzieniec. W samej rzeczy jestem prześlicznie ustrojony!
Croix-Dieu zadrżał powtórnie. Wszakże od wczorajszego wieczora on sądził się być panem tych sześciu milionów które dziedziczył Oktawiusz. Jakiż straszny zawód! Trzeba się było jednak okazać spokojnym, niewzruszonym jak zawsze, człowiekiem ze stali i bronzu.
Sięgnął do kieszeni, lecz nie znalazłszy drobnej monety, dał dorożkarzowi sztukę dziesięciofrankową mówiąc:
— Resztę zatrzymaj dla siebie.
Oktawiusz wysiadł na chodnik, a Croix-Dieu cofnął się osłupiały na widok jego postaci.
Trudno bo sobie było wyobrazić coś dziwaczniejszego nad tego młodzieńca.
Jego białe letnie pantalony, biała kamizelka i gors od koszuli, pokryte były warstwą błota i zielonemi plamami. Żakiet pochodzący z pracowni najsłynniejszego krawca, stracił formę zupełnie. Kołnierza przy nim brakowało. Na szyi ogołoconej z krawata dawały się dostrzedz strzępy podartego kołnierzyka od koszuli. Mówiliśmy już że Oktawiusz był bez kapelusza. Jego włosy błotem wodnem pokryte przylegały mu do czoła.
— Otóż, baronie, zawołał, śmiejąc się głośno, przypatrz mi się dobrze; masz widowisko bezpłatne. Cóż? jaki szyk, jaka elegancja. Udało mi się widzisz. Po-
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/16
Ta strona została przepisana.