zniknęła. Że przyzywała jego pomocy, o tem nie wątpił na chwilę. Potrzeba było co rychlej rozpocząć poszukiwania, ażeby ją odnaleść, ocalić, a w razie koniecznej potrzeby, przyzwać na pomoc policję, i opowiedzieć szczegóły napaści mającej miejsce tej nocy.
Nic więc nie było bardziej naglącego obecnie nad jego powrót do Paryża.
Postanowił wpław rzekę przepłynąć, lecz w chwili, gdy miał się rzucić do wody, uczuł się tak słabym, złamanym, iż wahał się nad wykonaniem tego zamiaru.
Zaczął iść wzdłuż wybrzeża, mając nadzieję, iż gdy zawoła, któryś z rybaków posłyszawszy jego wezwanie, z pomocą mu pospieszy. Nieszczęściem jednak, nie dostrzegł żadnego z tych ludzi. Wybrzeże Marny było opustoszałem zupełnie.
Doszedłszy do małego pagórka znajdującego się na owej wysepce, spostrzegł stare czółno, przywiązane do drzewa, pośród rosnącej wokoło trzciny.
— Przeprawię się na drugi brzeg, wyszepnął, chwytając w rękę gałęź zamiast wiosła, i rozerwawszy sznurek na jakim łódź była uwiązaną, wskoczył w nią, nie zważając iż zatrzeszczała pod jego ciężarem, i wypchnął z pośród zarośli na rzekę.
Z wielkim trudem, przy pomocy owej gałęzi zdołał ją skierować równolegle z biegiem fali. Woda wdzierając się w to stare czółno wszystkiemi szparami, z każdą chwilą je cięższem czyniła, a tem samem trudniejszem do kierowania.
— Nie przepłynę rzeki! pomyślał. Niepodobieństwem jest, ażebym ją mógł na tej łodzi przepłynąć!
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/23
Ta strona została przepisana.