się kłaniając; a pozdrowiwszy obecnych z pewną wyniosłością, wyszedł z salonu.
Pani de Tréjan prowadziła go wzrokiem aż do drzwi.
— Idź! wyszepnęła, skoro chcesz odejść i skoro sądzisz się być panem swej woli. Zobaczymy, czy nie powrócisz? A obróciwszy się, głośno wyrzekła. Panie baronie de Croix-Dieu, podaj mi rękę. Idźmy na wieczerzę, panowie. I idąc z Filipem, dodała cicho z uśmiechem: Nic się tu nie zmieniło oprócz drobnostki, że nie mam już męża.
Wieczerza odbyła się nader wesoło.
Nigdy hrabina nie ukazała się bardziej dowcipną i ożywioną. Nerwowe podrażnienie zdwajało blask jej umysłu. Jej wesołość, mimo, że nieco gorączkowa, nie zdawała się być przymuszoną. Można by było sądzić, iż postanowiła sobie utworzyć piedestał z owej tak fałszywej i trudnej sytuacji, w jakiej się znajdowała, i pragnęła ją z tryumfem do końca doprowadzić.
Pod wpływem tego jej olśniewającego umysłowego czaru, i udzielającej się łatwo wesołości, a dzięki może licznym libacjom doskonałego hiszpańskiego wina i zamrożonego szampana, przykre wrażenie owej opłakanej sceny, jaką przytoczyliśmy powyżej, zwolna się zacierało.
Gdy goście powstali od stołu, nie myśleli już o Jerzym Tréjan. Przeciwnie, cieszyli się w duchu z jego nagłego odejścia, przekonani, że owe pseudo-wdowieństwo Fanny, dawało im sposobność swobodniejszego się kręcenia koło niej i zalecania.
Salony zapełniły się na nowo. Gra w karty się rozpoczęła. Pan de Strény rozpoczął partję bakara, kładąc
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/51
Ta strona została przepisana.