nień uczciwości ze strony rzezimieszka, nie tracił go z oczu na chwilę.
Po ukończeniu aktu, widzowie wychodzić zaczęli jedni za drugimi, i wkrótce pozostało w orkiestrze zaledwie kilkanaście osób, między któremi znajdował się ów młody łotr i San-Rémo.
Andrzej zdawał się uparcie chcieć pozostawać w miejscu, jak to czynił od chwili rozpoczęcia widowiska. Na skinienie barona Croix-Dieu powstał i zbliżył się ku niemu.
— Co chcesz baronie? zapytał ściskając rękę Filipa.
Croix-Dieu spojrzawszy na bok upewnił się że ów złodziej wstał także; a ująwszy natenczas ramię Andrzeja i pochylając się ku niemu rzekł z cicha:
— Chcę cię wyłajać mój chłopcze.
— Mnie, za co?
— Działasz jak trzpiot, bez zastanowienia i możesz w fatalny sposób skompromitować osobę, która jest tyle ci drogą, a jakiej nazwiska niechcę tu wymienić.
Andrzej mocno się zarumienił.
— Mówisz zagadkowo baronie, wyjąknął. Wytłumacz się jaśniej.
— Jakto, nie rozumiesz?
— Nie.
— A więc skoro trzeba, kategoryczniej ci powiem. Sądzisz więc, że młody mężczyzna może podczas trzech antraktów zatapiać wzrok bezustannie w pewnej loży naprzeciw, bez zwrócenia na to ogólnej uwagi, bez głośnego prawie opublikowania!
— Ależ baronie, zawołał żywo Andrzej.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/74
Ta strona została przepisana.