Pokój był osamotnionym zupełnie. Świecznik płonący na stoliku, oświetlając środek sypialni, kąty jej w cieniu pozostawiał.
— Herminio! zawołał wchodząc.
Żaden głos mu nie odpowiedział.
— Herminio! powtórzył z tkliwością. Herminio, moje dziecię, nie obawiaj się. To ja? Czy jesteś?
Wciąż to przerażające milczenie.
Wicehrabia zadrżał z obawy.
— Gdzie ona? pytał sam siebie.
Ćwiartka papieru, leżąca na stole przy świeczniku, zwróciła jego uwagę.
Pochwyciwszy żywo ów papier, rozwinął go, i pospiesznie czytał:
„Znalazłabym może odwagę do zniesienia twojego gniewu, brzmiały słowa listu, nie zdołałabym jednak znieść twojej pogardy. Zegnaj więc na, zawsze! Jestem nieszczęśliwą, występną, zgubioną istotą, ale nie jestem niewdzięczną. kochałam cię z całej duszy! Nie proszę o przebaczenie, ponieważ wiem, że ono jest niemożebnem. Nie złorzecz mi jednak, lecz jeżeli można pożałuj! Ach! gdybyś wiedział, jak jestem ciężko ukaraną, gdybyś wiedział ile cierpię, ulitowałbyś się nademną“.
Na tych słowach kończył się list.
Pan de Grandlieu zachwiał się.
— Zgubiona! wyjąknął, nieodwołalnie zgubiona. Biedne, bezrozumne dziecię, jak ona mnie się obawia. Zgubiona! a ja przyszedłem ażeby...
Niedokończył.
Wzrok jego nagle stał się nieruchomym. Słowa mu
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/102
Ta strona została przepisana.