— Zaczekaj chwilę. Podnoszę się natychmiast i idę do ciebie.
Po upływie minuty klucz obrócił się w zamku, i pani de Tréjan ukazała się w białym penioarze, trzymając w ręku zapaloną świecę.
— Prawda... to ty... ty jesteś! zawołała. Zaledwie mogę wierzyć mym oczom. Nagle się przebudziłam, a stąd myśli zebrać mi trudno.
— Moje dziecię, rzekł Croix-Dieu, przypomnij sobie naszą wieczorową rozmowę. Powiedziałaś mi: „Skoro pozyskasz potrzebną ci pewność, nie trać ani minuty, ani sekundy. Przychodź, chociażby wśród nocy.”
— Tak, tak, przypominam sobie, odparła żywo Fanny. Przynosisz mi więc zemstę?
— Tak, jak żądałaś.
— Jak dawno otrzymałeś to potrzebne wyjaśnienie?
— Zastałem je już u siebie w domu.
— I dasz mi sposób dosięgnięcia tego Tréjana, rozbicia tego piedestału i zrzucenia w błoto posągu?
— Otrzymasz to wszystko.
— Sposób?
— Jest prosty i straszny. Na przeszłości twojego męża, ciąży jeden z tych czynów haniebnych, jakich nigdy i niczem zatrzeć nie można.
— Dowód na to?
— Niezaprzeczony. Papier napisany i stwierdzony własnoręcznym podpisem Tréjan’a.
— Masz ten papier?
— Nie ponieważ on jest w lwem ręku.
Fanny potrząsnęła głową przecząco.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/109
Ta strona została przepisana.