Lambert, wstał z łóżka, ubrał się, i zadzwonił na służącego.
— Wychodzę, rzekł, i nie powrócę jak po dziesiątej. Oczekuję dziś pana Oktawiusza Gavard na śniadanie. Niechaj więc wszystko będzie gotowem. Postaw na stole kieliszki do reńskiego wina. Będziemy pili Johannisberger.
Filip najmocniej przekonany, że pan de Grandlieu nie rozciągnie śledztwa nad mistrzem sztuki szantażu, z którym prowadził targ o wykupienie listów, poszedł sam osobiście przedstawić się w banku u kasowego okienka.
Bezzwłocznie wyliczono mu milion.
Banknoty podzielone na paczki, po sto tysięcy franków każda, umieścił w ręcznej torebce, w jaką się zaopatrzył, i wsiadł do oczekującego na siebie powozu.
O wpół do jedenastej wrócił do siebie.
Służący oczekiwał na niego w przedpokoju.
— Jakiś pan przyszedł przed chwilą, rzekł, i chce koniecznie widzieć się z panem baronem.
— Gdzież jest ów przybyły?
— Czyta dzienniki w salonie.
Croix-Dieu zadrżał pomimowolnie. Myśl zastawienia przez policję zasadzki przyszła mu do głowy, lecz ją rozproszyło zastanowienie.
— Czy ten pan wymienił swoje nazwisko? pytał służącego.
— Tak panie baronie. Oto jego karta wizytowa, jaką pozostawił, dopisawszy coś na niej ołówkiem.
Filip wziął bilet, czytając: „Tamerlan (Eugeniusz) W nader pilnym interesie“.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/119
Ta strona została przepisana.