i napowrót kroki.
— Przyrządzają śniadanie, pomyślał. Przypomnieli sobie o mnie nareszcie! Ale do czarta zbyt długo czekać mi każą. Wołałbym był pójść do restauracji.
Potem głosy te nagle ucichły i wszelki ruch umilkł, głęboka cisza zapanowała w mieszkaniu, a przyobiecane śniadanie nie ukazywało się wcale.
— Miałżeby baron zapomnieć o mnie, do pioruna? zapytywał sam siebie Sariol. Nie! to niepodobna. Potrzebny mu jestem, zapomnieć więc nie mógł. Co się tu dzieje?
I otworzywszy drzwi do salonu, znalazł go opróżnionym zupełnie. Wszedł do sypialni, nie było w niej nikogo. Wróciwszy do salonu uchylił drugie drzwi, wychodzące do jadalni i spojrzał. I w tym pokoju, zarówno jak w poprzednich, zupełna samotność panowała. Stół stał nakryty na dwie osoby. Na stole galantyna z truflami, otoczona przezroczystą galaretą, spoczywała na srebrnym półmisku. Cztery mniejsze półmiski otaczały galantynę, jeden z gotowanemi rakami, inne z pokrajaną pieczenia, masłem i rzodkiewkami. Przy każdem nakryciu stało z pół tuzina kryształowych karafek z różowemi kapslami. Dwie wysmukłe butelki nosiły napis: Château Lafitte: dwie drugie, pękate, nazwę niemniej drogocenną dla smakoszów: „Chambertin“.
Obok tych flaszek leżał na stole korkociąg, ponieważ Croix-Dieu miał zwyczaj sam otwierać butelki, nie posługując się w tem służącymi.
— Na honor! wyszepnął Sariol, wszystko to ma wielce smakowitą minę. Znać zaraz, że ów niegdyś Loc-Earn
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/134
Ta strona została przepisana.