— Któż więc, kto mógłby mi tam towarzyszyć? wyjąknęła Herminia.
— Ja!.. moja córko!.. ja idę z tobą, odpowiedziała panna d’Auberive.
Gdy Henryka z Herminią przybyły do pałacu de Grandlieu, brama wychodząca na ulicę świętego Honorjusza była szeroko otwartą, a odźwierny po raz pierwszy w życiu był nieobecnym w swej loży, gdzie lat tyle przesiadywał.
Obie kobiety minąwszy długi dziedziniec, weszły na schody peronu a stamtąd do przysionka, gdzie czterej lokaje rozmawiali półgłosem z rodzajem widocznego przerażenia.
Wicebrabina, jak wpół umarła, podtrzymywana jedynie gorączkowo-nerwowem rozdrażnieniem, jakie paliło krew w jej żyłach, otworzyła drzwi i weszła do gabinetu pracy, przyległego do apartamentu pana de Grandlieu.
Henryka d’Auberive szła za nią, podziwiając w milczeniu odwagę tego wątłego dziecka, idącego tak śmiało naprzeciw mającego wygłosić jej wyrok sędziego.
Herminią otworzyła ukryte w fałdach jedwabnego obicia drzwi, prowadzące do sypialni pana de Grandlieu, i zadrżawszy od stóp do głowy, nagle się zatrzymała.
Przerażająco ponury widok oczom jej się przedstawił.
Jedyna, paląca się lampa, słabo oświetlała pokój obszernych rozmiarów, zdobny rzeźbami z czarnego dębu umeblowany hebanowemi sprzętami.