swego życia zasianą niezliczonemu zbrodniami, a jedyny cel, ku któremu dążył, i w który wierzył przed chwilą, rozpadł w ruinę!
Miljony, zebrane w błocie i krwi, zmieniły się nagle w opadające liście jesienne.
Jedyną dlań odtąd przyszłością, głębia ciemnego więzienia, zebranie sędziów, a następnie w pewien szary poranek, szafot na placu de la Roquette z zawieszoną nad nim gilotyną, kat Paryża ze swymi pomocnikami, błysk noża, głowa staczająca się w kosz, wśród tłumu zebranych, dla przypatrzenia się zakończeniu owej ponurej tragedji.
Było to przeznaczenie fatalne, wszak nieuchronne. I to miało nastąpić obok zebranych miljonów. Na tę myśl wściekłość ogarniała zbrodniarza. Wszystka krew na mózg mu uderzyła, zaślepiając go prawie. Stał się sino-czerwonym.
— Ha! jestem zwyciężony, wyszepnął. Lecz nie pochwycą mnie żywym! Nie! nigdy! Ilu ich tu jest, wszystkich jednego po drugim zabiję, a potem sam pozbawię się życia.
— Nu, jakże, rozmyśliłeś się? pytał Jobin. Poddajesz się nam?
W miejsce odpowiedzi, Croix-Dieu pochwycił rewolwer i w otwór go wycelował.
Głowa policjanta ukryła się i zniknęła.
— Panie komisarzu, rzekł cicho, nie narażaj się pan. Na co się to przyda? Rzecz idzie na gorąco. Ten łotr trzyma w ręku wycelowany rewolwer. Czuje że go wezmą, a wietrząc, co go czeka, naśladować chce dzika
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/178
Ta strona została przepisana.