dzo licho ubranym. Nigdy go dotąd tu nie widziałem.
— Jego nazwisko?
— Pytałem go o nie. Nie chciał powiedzieć, mruknąwszy, że to mnie nie obchodzi.
— Dla czego nie powiedziałeś mu żem wyszedł, że nie ma mnie w domu?
— Właśnie to powiedziałem.
— Trzeba go było za drzwi wyrzucić.
— Na nieszczęście trzyma w ręku grubą laskę. A rozmawiając i klnąc jak szatan z piekła, gestykuluje tym kijem, którego jestem pewien, gotów by użyć w potrzebie.
— Powiedz mu, że za kilka minut go przyjmę.
Służący wyszedł.
Croix-Dieu daremnie szukał w pamięci, pragnąc odgadnąć, ktoby mógł być owym przybyszem?
— Sariol? niepodobna! Przysłałby przed tem słów parę. Policyjny jaki wysłaniec? I to nie. Przybywający agenci w ten sposób się nie zachowują, wiedząc, że mają prawo wejść wszędzie, nie czynią tak wielkiej wrzawy.
Przekonany, że nie odgadnie, Filip wsunął na wszelki wypadek w kieszeń mały rewolwer, a przeszedłszy salon, otworzył drzwi przedpokoju.
Ów gniewliwy przybysz zerwał się nagle, a zdjąwszy z głowy stary spłaszczony kapelusz, salutował barona po wojskowemu.
Croix-Dieu przypatrzywszy mu się z uwagą, był pewien, iż widzi te postać raz pierwszy.
Był to mężczyzna pomiędzy trzydziestym a pięćdzie-
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/26
Ta strona została przepisana.