ronię. Grube pieniądze leżą w tych bawidełkach. Gdyby to wszystko było moje, wiedziałbym co...
— Nie umarłeś więc? przerwał mu Filip.
— Jak widzisz. Kłopocze cię to. nieprawdaż?
— Bynajmniej!
— Sądziłeś jednak że mnie pogrzebano od dawna?
— Tak jest, przyznaję. Gdyśmy wychodzili naówczas z winceńskiego lasku, doktór wróżył ci najdłużej dziesięć minut życia.
— Otóż się omylił! Tacy ludzie jak ja, silni jak dęby, jakby ociosani z kamienia nie łatwo pokonać się dają. Trzeba nas zabić dwukrotnie, i jeszcze w takim razie zmartwychwstaniemy!
— Winszuje! rzekł Filip. Przyjemnie mi jest powitać cię z tak dalekiej i niebezpiecznej podróży. Lecz wyznam ci, mam bardzo mało czasu, mój kapitanie. Muszę wyjść, czekają na mnie. Mów więc otwarcie, bez omówień, co cię tu do mnie sprowadza, i co mogę dla ciebie uczynić?
— Jakto, nie domyślasz się, baronie
— Nic... wcale...
— Masz więc, jak widzę, bardzo krótką pamięć. Przychodzę z żądaniem oddania mi należytości.
— Alboż ja ci co winien jestem? rzeki Filip.
— Ma się rozumieć.
— Żądałeś sto luidorów, które ci wypłaciłem.
— To też ja o nie nie upominam się wcale. Obiecałeś mi jednak dołożyć pięćdziesiąt i po to przychodzę.
— Oszalałeś! zawołał Croix-Dieu. Miałeś przezemnie obiecaną nagrodę po ukończonym pojedynku, lecz w
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/28
Ta strona została przepisana.