wolnie, ale kobieta; kobieta znękana przebytemi zgryzotami, dojrzała w boleści.
Ta blada jej twarz, nieco zwiędła obecnie, została zawsze piękną jak niegdyś, a nawet może piękniejszą, tkliwym wyrazem przebytego cierpienia. Rezygnacja, i obawa, niepokój i prośba, nadawały jej jakiś powab niewysłowiony.
— A więc to ty jesteś, wyszepnęła głosem, jak gdyby złamanym. Ty jesteś jej synem?
— Pani, zaczął Andrzej.
— Bez zdań banalnych, zawołała, przerywając żywo. Jestem przyjaciółką twej matki, jedyną jej przyjaciółką, powiernicą jej bólów i błędów niestety! Wezwałam cię tu w jej imieniu. W jej imieniu przyjmuję cię i przemawiam do ciebie. Trzeba mi więc odpowiadać moje dziecię, jak gdybyś jej samej odpowiadał, gdyby tu znajdowała się w mem miejscu, i gdyby podała ci z tak serdecznem uczuciem obie ręce, jak ja ci je podaję.
Tu łącząc czyn ze słowami, Henryka podała mu obie swe dłonie.
— Tak, masz pani słuszność! zawołał. Odrzućmy wszelką banalność! A zatem wyznam, iż mimo całej przyjemności, jaką mi sprawia obecność pani, nie jest ona w stanie, jak to zapewne pani pojmujesz, zastąpić mi obecności tej innej tyle dla mnie drogiej istoty. Za twoją to pani pomocą, dowiedziałem się, że mam matkę, za co przechowam dla ciebie wdzięczność dozgonną. Pragnąłbym jednak poznać moją matkę. Czyliż jej nie zobaczę?
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/45
Ta strona została przepisana.