kowo nie szukając jej wcale, i nie wyjdzie ona nigdy z ust moich.
— Wierzę panu, wierzę 1 wyszepnęła panna d’Auberive z wzruszeniem. Pokładam w panu ufność niezachwianą wraz z wdzięcznością bez granic.
— Wdzięczność? powtórzył łotr. Nie mów pani, o tem. Żadnej nie wymagam, nie żądam! Spełniłem mój obowiązek, oto wszystko! I przysięgam pani, że z całą przyjemnością.
— A jednak, odparło dziewczę, chciałabym widzieć mojego syna. Tak pragnę go ucałować.
— Nic łatwiejszego.
— Jakim sposobem?
— Rozalja i jej mąż są rybakami z rzemiosła. Mieszkają na wyspie Saint-Denis, w pobliżu Paryża. Nie zdołałabyś jednak pani sama odnaleść ich mieszkania; pojadę z panią skoro zechcesz.
— Obecnie czuję się jeszcze słabą. Nie odzyskałam sił po nader ciężkiej chorobie. Naraziłabym swe życie wyszedłszy za wcześnie, a żyć chcę teraz dla mojego syna.
— A więc zaczekajmy jeszcze. Pojedziemy w przyszłym tygodniu.
— Przez ten czas jednak, odwiedzaj pan codziennie mojego syna, i przynoś mi o nim wiadomość.
— Przyrzekam to pani. Codzień o tej samej godzinie tu będę.
— Ach! jakże mam panu dziękować? wołała panna d’Auberive.
— Najmilszem podziękowaniem mi będzie, skoro się pani troszczyć zaprzestaniesz a odzyskasz zdrowie.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/62
Ta strona została przepisana.