— Ale, wyszepnęła Henryka z zakłopotaniem, starania, jakie pan na siebie przyjmujesz, zabiorą ci znaczną część dnia.
— A cóż to szkodzi?
— Może pan nie jesteś człowiekiem zamożnym?
— No, tak. Co prawda, utrzymuję się z mej pracy.
— Zająwszy się więc mną i mojem dzieckiem, nie będziesz pan mógł pracować.
— Będę się starał w wieczorowych godzinach wynagrodzić czas stracony.
— Nie panie, ja na to nie mogę się zgodzić, przerwała Henryka. Pozwól mi sobie coś ofiarować.
— Co takiego? zawołał Sariol, udając zdziwienie.
— Nie nagrodę, ponieważ tak wysoce szlachetnego postępowania, wynagrodzić nie byłabym w stanie, lecz jakieś drobne odszkodowanie za czas stracony.
— Na Boga! nie mów mi pani o pieniądzach! wykrzyknął hultaj z udanem oburzeniem.
— Nie odmawiaj pan! jeśli mi nie chcesz sprawić wiele strapienia.
To mówiąc panna d’Auberive otworzyła szufladkę, w której chowała drobne swe oszczędności przedstawiające dość okrągłą sumkę, ponieważ z udzielanych sobie przez ojca pieniędzy, mało co wydawała. I nie rachując, ujęła w dłoń kilkanaście banknotów, wsuwając je w rękę Sariola.
Honorowa ta osobistość z razu się niby wzdragać z przyjęciem poczęła, lecz Henryka d’Auberive, tak nalegała, że ów usłużny człowiek dał się nareszcie przekonać, i schował paczkę banknotów do kieszeni.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/63
Ta strona została przepisana.