Przedstawienie zostało natychmiast przerwanem pośród ogólnego przerażenia.
Lekarz służbowy, wyszedłszy z teatru, zwracał się ku bocznym drzwiom wyjścia, od których miał klucz.
Komisarz policji szedł tuż za nim, a dalej, jakaś trzecia osobistość, znajdująca się jako spektator na widowisku.
Ów mężczyzna, porządnie, lubo nie wyszukanie ubrany, starannie wygolony, w błękitnych okularach, zdawał się być jakimś prowincjonalnym aktorem.
Oktawiusz przestraszony, i nawpół obłąkany z obawy i rozpaczy, wybiegł ze swojej loży bez kapelusza, przebył w trzech skokach schody, wiodące do garderoby artystów, popchnął i omal nie przewrócił odźwiernego, stawiającego opór jego wejściu, i wbiegł na scenę jednocześnie z doktorem, komisarzem, i owym mężczyzną w błękitnych okularach, który przechodząc po za kulisami potknął się o Sariola, i przez krótką chwilę bacznie weń wpatrywać się zaczął.
Pod ognistem badawczem spojrzeniem nieznajomego jakie tryskało z po za szkieł, Sariol zmieszał się widocznie, a wykręciwszy się plecami, zniknął w dekoracjach.