— Przyznaj mi słuszność, przynajmniej, że spostrzegłszy ów błąd, czyniłem co mogłem, aby okowy tego małżeństwa uczynić tobie lżejszemi. Nakazałem zamilknąć tej mojej miłości, okryłem ją maską ojcowskiego przywiązania. Mą ranę głęboką ukryłem przed twemi oczyma. Nie dostrzegłaś nigdy krwi mego serca, jaka spływając kroplami, dławiła mnie niekiedy! Och moja biedna Herminio, przez długi czas byłaś bohaterką, do tego stopnia, żem sądził, iż jesteś prawie szczęśliwa. Byłaś córką dla mnie, jak niegdyś. Twe czyste, jasne spojrzenie, twój uśmiech tkliwy a słodki, przekonywały mnie wymownie, że kochasz mnie jeszcze, co było mi jedyną pociechą!
Tu zamilkł. Wzruszenie dusiło go prawie. Otarł załzawione oczy ciągnąc dalej:
— Dziś wszystko rozpada w ruinę. Nietylko że mnie tie kochasz, ale przeraża cię obecność moja.
— Nie! wyjąknęła Herminia. Nie! mylisz się, mylisz!
— Nie mylę się. Jestem tego pewnym.
— Przysięgam ci Armandzie!
— Na co przysięgać? gdy oczywistość tak jasno się przedstawia? Moja obecność jest dla ciebie ciężarem, a w swej nieświadomości kłamstwa i hypokryzji, sama nawet nie uczuwasz tego. Otóż moje drogie dziecię, ta tak nagła zmiana, musi mieć jakąś przyczynę. Jakiż to powód? powiedz mi Herminio. Powiedz, jaką tajemnice ukrywasz przedemną?
— Tajemnicę? powtórzyła z przerażeniem. Cóż sadzisz więc?
— Ja nic nie sądzę, nic nie chcę przypuszczać, nic
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/86
Ta strona została przepisana.