— Moja obecność tu nie miałaby innego celu.
— Ta więc nieszczęśliwa kobieta, której nadałem moje nazwisko, musiała pana bardzo ciężko obrazić, że mścisz się na niej w tak okrutny sposób?
— Nie mam zaszczytu znać pani de Grandlieu, ani też przez nią być znanym, odparł przybyły.
— Ale natenczas, cóż pana skłoniło do podobnego postąpienia? pytał wicehrabia.
— Wybacz pan, rzekł, panie wicehrabio, lecz widzę, żeśmy się dobrze nie zrozumieli.
— Niezrozumieli? powtórzył starzec.
— Tak panie. Ja jestem tylko pośrednikiem w tej sprawie. Obarczony dość ciężką i kłopotliwą rolą. Te listy do mnie nie należą. Właściciel ich, w którego ręce wpadły wypadkowo, jest nader uprzejmym, ale nie zasobnym w pieniądze człowiekiem. Potrzebuje on właśnie monety. Pan wicehrabia rozumie mnie zapewne?
Wzrok pana de Grandlieu utkwiony w mówiącego, wyrażał najwyższą pogardę.
Zimmermann wytrzymał bez spuszczenia powiek, owo przygnębiające spojrzenie.
— Tak, odrzekł wicehrabia, rozumiem. Pan mi chcesz sprzedać te listy.
Ukłon, złożony w milczeniu przez przybyłego, był nader wymowną na to odpowiedzią.
— Ale natenczas, wołał Armand z wybuchem oburzenia, jest to nikczemna spekulacja! Jest to haniebnie wstrętne i podłe!
— Pozwól panie wicehrabio zrobić sobie małą uwagę, odparł Zimmermann, pozwól nadmienić, że słowa
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/93
Ta strona została przepisana.