— Przyjmuję ją. Proszę o listy.
— Wzięte za otrzymane, panie wicehrabio.
— Nikt nie przechowuje w domu miliona, chciej pan to zrozumieć, odparł mąż Herminii.
— Ufamy w zupełności panu wicehrabiemu. Przyjmiemy jako monetę czek z pańskim podpisem na okaziciela, jeśli nam pan wicehrabia poręczy słowem honoru, że ten czek za okazaniem go natychmiast zapłaconym zostanie.
— Podpiszę czek, i poręczę słowem honoru, rzekł pan de Grandlieu, ale przed wszystkiem chcę mieć te listy. Pańskie rzemiosło jest tak haniebnem jak kradzież, a może nawet od niej podlejsze. Zkąd mogę wiedzieć, że pan nie jesteś złodziejem? Zkąd mogę być przekonanym, że pan posiadasz te listy, i gdzie mam pewność, że one pochodzą od mojej żony? Nie targuję się z panem o zapłatę, wszak nie opieraj się. To, albo nic! Oto ostatnie me słowo!
— Ufamy panu, powtórzył Zimmermann, i mimo że powątpiewanie pańskie zawiera w sobie obelgę, bez okazania urazy przekonam pana wicehrabiego o dobrej wierze z naszej strony.
Tu nędznik odpiąwszy paltot, wyjął z kieszeni maleńką paczkę przewiązaną wstążką zieloną.
— Oto! rzekł kładąc paczkę na stole. Wszystkie są tutaj zebrane. Pan wicehrabia może wyjąć pierwszy lepszy; każdy z nich zawiera dostateczne wyjaśnienie.
Pan de Grandlieu rozwiązał wstążkę, a wyjąwszy jeden z listów spojrzał na adres.
Zbladł nagle. Łkanie ścisnęło mu gardło.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/95
Ta strona została przepisana.