Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

— Do widzenia, ojcze... — dodał — jutro znów przyjdę tu na śniadanie — poczem wyszedł z sali.
W ulicy, o kilka kroków od zakładu, zetknął się z mężczyzną, podążającym w tę stronę, z zapalonem w ustach cygarem. Cała postać nieznajomego oznajmiała w nim najczystszej rasy anglika.
Misticot przystanąwszy, zdjął czapkę.
— Wybacz pan... — zaczął — lecz zapomniałem zapalić cygaretkę, a nie mam zapałek, możebyś mi pan raczył ognia użyczyć?
Palący ów, który był Karolem Gérard, a raczej Arnoldem Desvignes, podał proszącemu tlejące cygaro. Chłopiec, zbliżywszy do ognia swą cygaretkę, zapalił ją w okamgnieniu, a podczas owej czynności wzrok jego śledził badawczo rysy twarzy mniemanego anglika.
— Pan jesteś cudzoziemcem? — pytał Misticot, puszczając kłąb dymu ze swej cygaretki.
— Aoh!... yes... — odparł Desvignes, chcąc odejść.
— Anglikiem... zgaduję to po akcencie milorda — mówił chłopiec dalej.
— Aoh! yes...
— Przybywasz zapewne tutaj, milordzie, dla zwiedzenia wzgórza Montmartre... — mówił podrostek uparcie — monumentalnego kościoła Sacré-Coeur, który właśnie przebudowywają... dawnego cmentarza nader ciekawego... bardzo starego cmentarza. Ja jestem dzieckiem tych wzgórz, milordzie. Małem pacholęciem biegałem po tym cmentarzu, znam historyę każdego grobu lepiej, niż ktokolwiekbądź inny i jeśli milord pozwoli, mogę mu służyć za przewodnika w Montmartre.
Arnold odchodził w milczeniu, Misticot szedł za nim.
Napróżno oganiał się natarczywemu chłopcu, wyrostek postanowił go z rąk nie wypuścić.
— Ja nie chcę znaglać ku przechadzce milorda — powtarzał — lecz może milord kupi przynajmniej u mnie medalik... to szczęście przyniesie.