Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1007

Ta strona została przepisana.

Uczyniwszy to, szedł zewnętrznym bulwarem aż do ulicy Saint-Maur.
Wszędzie już sklepy zamykano, ulice opustoszały. Niebo pokryło się chmurami. Wiatr wschodni dął silnie, bijąc o ściany domów grubemi kroplami deszczu.
Scott, zapiąwszy na sobie swe zwierzchnie okrycie, pod którem ukrył butelkę, biegł spieszno wzdłuż ulicy Saint-Maur, jak osobistość, podążająca do mieszkania przed nieuchronną ulewą.
Przybywszy na róg Chemin-Vert, zwrócił się na lewo aż do ulicy Servan.
Tam zatrzymał się na chwilę.
— Strażnik, wartujący około Mont-de-Pièté, mógłby mnie dostrzedz — rzekł sam do siebie. — Wszelka ostrożność nie jest zbyteczną, mimo, iż silne mam nogi...
I szedł dalej, aż do zaułka, okrążając bardziej ruchliwe ulice, aż wreszcie znalazł się naprzeciw drewnianego ogrodzenia, w którem Piotr Béraud wyjął dwie deski, chcąc dostać się do resztek zburzonych budowli, służących za schronienie wdowie Ferron. Scott dobrze zapamiętał to miejsce.
Wyjąwszy deski, zniknął w otworze, następnie założywszy je, nasłuchiwał.
Najmniejszy szelest słyszeć się nie dawał. Głębokie milczenie panowało wokoło zagrodzenia.
Irlandczyk szedł w kierunku resztek nierozebranych budowli.
W chwili, gdy drzwi otwierał, zdawało mu się, jak gdyby ktoś rozmawiał wewnątrz mieszkania.
Zaniepokojony przystanął, słuchając.
— Kapusta... marchew... piękna cebula! — powtarzał chrypliwy głos wdowy Ferron, która, leżąc na łóżku, przyciskała do piersi butelkę z wódką, prawie zupełnie już opróżnioną.
— A! to mruczy swoją piosenkę ta stara, na dobre się upiła, jak widzę, liczyłem na to... — szepnął irlandczyk i wszedł