Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1023

Ta strona została przepisana.

— Ach! — zawołał z gestem zdumienia, odwróciwszy kartę albumu. — Otóż cud jakiś... czy czarodziejstwo... Zdaje mi się, że marzę...
— Cóż takiego? — pytała żywo siostra Marya.
— Co? — powtórzył zabójca Edmunda Béraud, wskazując ręką na fotografię. — Mój portret, robiony przed dziewięciu laty, wówczas, gdy byłem w szkole górników... Mój portret tu... w tym albumie? Czyż mogło się zdarzyć coś bardziej zdumiewającego?
— Twój portret? — zawołał Verrière — pokaż..! to niepodobna!
— Patrz!
Proboszcz i zakonnica siedzieli w milczeniu.
— To... pański portret? — ozwała się Aniela. — Przyznam, iż raczej do wszystkich podobnym być może, niżeli do pana.
— A jednak on jest moim... — odrzekł stanowczo Desvignes. — W ciągu lat dziesięciu można się odmienić. Zresztą dam pani dowód, iż się nie mylę.
— Jaki dowód?...
— Dowód nieulegajacy zaprzeczeniu. Sześć egzemplarzy zostało tylko odbitych, poczem klisza się złamała. Z tych sześciu egzemplarzy ofiarowałem jeden mej matce, z mą własnoręczną dedykacyą. Jeżeli na odwrotnej stronie fotografii nie znajduje się ta dedykacya, w takim razie przyznają, żem się omylił.
To mówiąc, wyjął kartę z albumu, a odwróciwszy ją, czytał głośno:

„Mojej dobrej, ukochanej matce.
J. Arnold Desvignes.“

— Widzisz więc pani, że się nie mylę — dodał z miną tryumfującą.
Proboszcz promieniał radością.
Mniemany Desvignes, który posiadał jego sympatyę, zwalczył podejrzenia Anieli i siostry Maryi.
Obie kuzynki zamilkły, opuściwszy głowy.