Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1025

Ta strona została przepisana.

— Czy ona wyspowiada się z tego? — pomyślał.
— Błogosławię ów traf szczęśliwy, jaki dozwolił wpaść tej fotografii w twe ręce, siostro — mówił Arnold z mianem dobrze wzruszeniem. — Jest to Wspomnienie mej dobity, ukochanej matki... Ta pamiątka świętością jest dla mnie.
— A więc mamy obowiązek zwrócić ja panu... — wyrzekła Aniela.
— Nie pani... ja jej nie przyjmę...
— Dlaczego?
— Nigdzie lepszego miejsca znaelźćbym dla niej nie mógł, jak tu, gdziem złożył me najgorętsze uczucia... wszelkie mojego szczęścia nadzieje. Proszę... zachowaj pani ów portret.
— Do czarta! — zawołał śmiejąc się Verrière — przyjąć tę ofiarę powinnaś, ponieważ pochodzi ona od twego przyszłego męża.
Proboszcz zbliżył się do Anieli, mówiąc do niej półgłosem:
— Będzie to najszczęśliwszy dzień dla mnie, me dziecię, w którym dano mi będzie pobłogosławić twój związek z człowiekiem, zasługującym na mój najwyższy szacunek.
Dziewczę zaledwie łzy powstrzymać zdołało. Wyszła, ażeby nie wybuchnąć płaczem.
Verrière z Arnoldem rozmawiali pocichu przez chwilę.
Ksiądz, odszedłszy na bok z siostrą Maryą, rzeki do niej półgłosem:
— Wątpić dłużej o tym człowieku byłoby, siostro, rzeczą niegodna twej sukni zakonnej i twego charakteru. Włączyłbym mojemu obowiązkowi, przyjmując nadal listy do ciebie przesyłane, pod moim adresem. Wybacz, że tego uczynić nie mogę.
Zakonnica pochyliła głowę w milczeniu.
— Czekam cię jutro na probostwie — dodał — dla bliższego pomówienia w tej sprawie. Poczem wyszedł z ogrodu wraz z Verrièrem i Arnoldem, uradowany, iż był obecnym przy wycięstwie tego ostatniego.