Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1027

Ta strona została przepisana.

Rozkaz ten natychmiast wykonano.
Oddział celnej straży, ściągnięty wystrzałami, przybiegł na pomoc towarzyszom. Oddziałem tym dowodził porucznik. Po kilku minutach obie grupy połączyły się razem.
— Co się tu stało? — pytał oficer.
— Dostrzegłszy ludzką postać, wyskakującą z czółna na wybrzeżu poniżej skał, gdy taż nie odpowiedziała na przesłane jej zapytanie, daliśmy ognia, najprzód do tego człowieka, a potem do czółna. Czółno umknęło nam, ale padł człowiek!
— Szukajmy go... — odrzekł porucznik.
Oba oddziały zwróciły się ku wybrzeżu. Po ujściu około pięćdziesięciu kroków postępujący naprzód oficer wraz z niosącym latarnię nagle się zatrzymali.
Spostrzegli leżące bezwładnie na ziemi ciało.
— Zaświeć tu bliżej! — wołał porucznik.
Spuszczona latarnia oświeciła ciało.
— Ależ ten nieszczęśliwy nie ma pozoru kontrabandzisty — rzekł oficer, rozglądając się w ubraniu Misticota. — Jest to podrostek... dziecko jeszcze prawie.
Porucznik ukląkł przy ciele, kładąc rękę na lewej stronie piersi bezwładnego.
— Nie! — odrzekł. — Serce jego uderza, został więc tylko zranionym. Jest-li on przemytnikiem, czy nie jest, pozostawić go tu nie możemy. Niechaj dwóch ludzi idzie po nosze, niech przyprowadzą chirurga.
Trzech strażników pobiegło natychmiast.
Dwadzieścia minut upłynęło w milczeniu, poczem ukazali się ludzie z noszami.
Złożono ciało ostrożnie na płótno, rozpięte na drągach, wciąż leżące bezwładnie, oficer dał rozkaz wyruszenia w drogę i cały oddział udał się ścieżką, mknącą pomiędzy skałami. Jeden ze strażników niósł walizkę i kapelusz, znalezione przy Misticocie na wybrzeżu.