Joanna zawachała się.
Jej duma wrodzona nie pozwalała, by stary gałganiarz zobaczył nędzę, w jakiej się znajdowała.
— Nie idę do domu, kuzynie... — odpowiedziała.
— A gdzież idziesz?
— Chodzę do pracowni sukien, a mała jest w szkole.
Pomimo stanu pijaństwa, w jakiem się znajdował, Béraud odczuł w tych słowach kłamstwo ukryte.
— Dobrze... dobrze... rozumiem — rzekł, z pod oka poglądając. — Powiedz mi jednak, o której godzinie wracasz z pracowni?
— Późno... bardzo późno. Około dziewiątej wieczorem.
To mówiąc, Joanna zarumieniła się pomimowolnie.
— Niech i tak będzie... Przyjdę do ciebie o tej godzinie. Gdzie mieszkasz?
— U jednej, wuju, z mych krewnych. Gniewałaby się ona na mnie, gdybym do jej mieszkania sprowadzała gości.
— Chcesz, abym ci prawdę powiedział? — zawołał gałganiarz. — Otóż okłamujesz mnie, moje dziecko, a to bardzo brzydko z twej strony.
— Ależ kuzynie...
— Znam ja się na tem... — przerwał Piotr. — Niełatwo wywieść mnie w pole. Po twojej minie odgadłem odrazu, że kłamiesz. Zagłębiłaś się w nędzy po szyję i założyłbym się o co chcesz, iż wraz z dzieckiem nie macie oboje w usta co włożyć.
— Mylisz się, kuzynie... — odparła żywo Joanna — oto dowód... patrz!
Tu wyjęła z kieszeni dwanaście franków, otrzymanych za sprzedaż sukni.
— Nie, ty mnie nie przekonasz temi pieniędzmi — mówił uparcie Béraud. — Otrzymałaś je za jakąś sprzedaż lub zastaw w lombardzie. Wystarczy ci to na dziś, na jutro... a dalej co będzie? Proszę... nie grajmy z sobą komedyi... Jestem ubogim,
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1036
Ta strona została przepisana.