Za każdym razem, skoro drzwi sali otwierano, by wpuścić kogoś z odwiedzających, biedna kobieta unosiła się na łóżku, patrząc w tę stronę. Ona, której nikt nie odwiedzał, tak pragnęła ujrzeć jaką twarz sobie znajomą. Byłaby szczęśliwą, ujrzawszy kogokolwiekbądź.
Niejednokrotnie szeptała z goryczą:
— I nawet ów Paweł Béraud, który mówił, że mnie uwielbia, że gotów dla mnie wszelkie ponieść ofiary... ach! jak on kłamał! Nietylko, że nie czuł dla mnie żadnej miłości, lecz nawet i litość nie mieści się w sercu tego człowieka! Mógł bowiem choć przyjść zapytać się: „Czy umarła?“
W chwili, gdy Wiktoryna po raz setny powtarzała to sobie, drzwi sali zcicha się otwarły i wszedł ktoś z odwiedzających.
Chora uniosła się machinalnie, patrząc jak zwykle i nagle zadrżała.
Poznała przybyłego, lecz sił jej zbrakło, upadła na poduszki, zwróciwszy wzrok ku temu, który szedł do j y łóżka, prowadzony przez dozorczynię.
Wiktoryna, jak była bladą, zbladła jeszcze bardziej i oczy przymknęła.
Teraz była pewną, iż się nie myli. Nowoprzybyłym był Paweł Béraud.
Sądząc, iż chora usnęła, dozorczyni dotknęła zlekka jej ręki, mówiąc:
— Ktoś panią przyszedł odwiedzić.
Wiktoryna uniosła powieki.
— Pan... tu? — szepnęła słabym głosem.
Dozorczyni odeszła.
Paweł odpowiedział skinieniem głowy w milczeniu. Widocznie był głęboko wzruszonym.
Przez kilka sekund patrzył w tę twarz, która mimo, iż była zmienioną, wychudłą, zawsze jednak jeszcze piękną pozostała.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1045
Ta strona została przepisana.