Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1057

Ta strona została przepisana.

— Nie... nie! oddani ci je zaraz... — burknął introligator i wyszedł.
Will Scott promieniał radością. Gdyby był sam układał nawet te rzeczy, nie mógłby ich lepiej ułożyć.
— Wspomniałeś mi pan — rzekł do Pawła po odejściu Eugeniusza, iż chcesz mnie prosić o jakąś przysługę?
— Tak.
— O cóż więc chodzi?
— Podczas twej nieobecności zaszło tu wiele rzeczy nieprzewidzianych.
— Wiem o tem; Loiseau wszystko mi opowiedział. Jego żona jest w szpitalu.
— Widziałem się z nią. Była ciężko chorą... zmieniła się nieco. Mimo to, kocham ją zawsze... kocham więcej niż kiedy...
— O! jak widzę, należysz do łatwo kochliwych — rzekł z uśmiechem irlandczyk.
— Tak jest... odgadłeś. Gotówbym Paryż podpalić, dla pozyskania kobiety, którą kocham. Wiktoryna cierpi tak moralnie, jak i fizycznie... pobyt w szpitalu przeraża ją. Jeśli pozostanie tam dłużej, umrze... rozumiesz? A ja... ja nie chcę, aby umarła!
— Zatem trzeba ją wyprowadzić ze szpitala... Pomyśl o tem i spróbuj tego dokonać.
— Ba! ażeby myśl tę w czyn wprowadzić, potrzeba mieć na to pugilares, lepiej zaopatrzony od mojego... trzeba posiadać kilkaset franków w gotówce... Dla tego to upomniałem się u Eugenjusza o dziesięć luidorów, jakie, mi jest winien. Chciałbym zawieźć Wiktorynę gdzieś w okolicę Paryża, do małego wiejskiego domeczku, gdzie żyjąc, szczęśliwa w spokoju, wprędce odzyskałaby siły.
— Ha! ha! — zaśmiał się Scott, nie na żarty, jak widzę, zawróciłeś sobie nią głowę.
— Przyznaję... kocham ją do szaleństwa! A zatem mój przyjacielu powiedz... niemógłżebyś mi pożyczyć, choć z pięć-