— Rozumiem.
— Wkrótce więc, do widzenia — rzekł Béraud, ściskając rękę irlandczyka. I wyszedł z piwiarni.
Loiseau podszedł do Scotta.
— Widzę, iż porzuciłeś mnie dla niego... — zawołał.
— Żartujesz... Znam tak mało tego parafianina.
— Sądzisz więc, że on miał słuszność w tem, co uczynił?
— No... przyznam, że za zbyt szorstko postąpiłeś względem niego.
— To znaczy, że on miał prawo powiedzieć mi to, co powiedział.
— Jakto? — zapytał żywo Will Scott.
— To znaczy, do pioruna, że skoro się znajdę bez grosza, słusznie zrobi, według ciebie, porzucając mnie, jak pakiet brudnej bielizny?... No! nie dam ja mu się długo cieszyć tem, co uczynił... przysięgam! A teraz idźmy na obiad.
Tu wyszli oba.
Nazajutrz irlandczyk, w ubiorze mieszczanina, wyszedł bardzo rano z domu na bulwarze Szpitala, a minąwszy most Austerlitz, udał się na stacyę przy placu Bastylii, gdzie kupił bilet do Saint-Maur. Przybywszy na oznaczone miejsce, zwrócił się na drogę ku Creteuil, następnie szedł ścieżką obok plantu drogi żelaznej, minął most, rzucony na Marnie, kierując się w stronę wielkiej liczby małych wiejskich domków, zbudowanych na letnie mieszkania. Wszystkie one prawie wraz z umeblowaniem były do wynajęcia każdej chwili. Każdy z tych domków posiadał parter i pierwsze piętro.
Otaczały je ogródki, opasane murem, zacienione staremi drzewami pozostałemi z wyciętego parku.
Z dwunastu domków, w ten sposób zbudowanych, trzy albo cztery zaledwie były zamieszkałe i bardzo oddalone jedne od drugich.
Tutaj to Will Scott postanowił urządzić schronienie, do którego Béraud wprowadziłby potrzebującą odzyskania sił na świeżem powietrzu Wiktorynę.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1061
Ta strona została skorygowana.