Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1088

Ta strona została przepisana.

— A teraz... — mówił dalej — potrzebowałbym widzieć tę kobietę.
— Ale pod jakim pozorem mogłabym pana do jej mieszkania wprowadzić?
— Pod najprostszym w świecie. przedstaw mnie pani, jako inspektora sanitarnego komitetu, odbywającego rewizyę w mieszkaniach umeblowanych.
— To prawda... niepodobna w tem nic podejrzewać, tem więcej, że prowadzę pana i do innych mieszkań na tem samem piętrze. Pójdź więc pan zemną.
Gospodyni wraz z owym „reprezentantem administracyi“ doszli po schodach na piętro, gdzie zamieszkiwała Joanna.
— To tu... — szepnęła zcicha, na drzwi wskazując.
— Dobrze... zapukaj pani i oznajmij.
Na pierwsze puknięcie nie otrzymano żadnej odpowiedzi.
Gospodyni zapukała powtórnie, a głos słaby ozwał się z wewnątrz:
— Kto tam?
— Ja, właścicielka — odpowiedziała gospodyni. — Inspektor komitetu sanitarnego przybył zwiedzać mieszkania, otwórz pani, proszę.
Po upływie kilku sekund drzwi się otwarły i Joanna blada, zmieniona do niepoznania, ukazała się na progu.
— Moja córka jest bardzo chorą... bliską śmierci... — szepnęła zcicha; — proszę, nie czyń pan hałasu.
Agent, nic nie odpowiedziawszy, wszedł do pokoju i spojrzał na łóżko.
Wychudła, jak matka, lecz z twarzą rozpłomienioną od gorączki, spała Lina.
Agent przez nieuwagę lub też umyślnie potrącił nogą krzesło.
— Ach przepraszam... — rzekł — za moją niezgrabność.
Dziewczynka, obudzona hałasem, zerwała się na łóżku.
— Mamo, mnie się chce jeść... jam głodna... — szepnęło dziecię.