Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1089

Ta strona została skorygowana.

Matka położyła jej rękę na ustach, jak gdyby chcąc powstrzymać skargę dziecka, a jednocześnie agent, nakreśliwszy coś pozornie na fartach konotatnika, dobytego z kieszeni, wyszedł z pokoju wraz z gospodynią.
— Ach! to okropne... — taż rzekła — obie te istoty umierają z głodu!...
— No... no! — odparł inspektor — mała ma jeszcze w uszach złote kolczyki, warte do trzech franków... Będą miały za co kupić sobie chleba. Nie troszcz się pani o nie, przestrzegam... Nie mogę cię dziś objaśnić bliżej, lecz kiedyś pożałujesz, iż nazwisko tej kobiety figuruje na liście twych lokatorów. Nie zapominaj pani o tem, co ci mówiłem, pamiętając, że najmniejsza niedyskrecya z twej strony sprowadziłaby ci wiele zmartwienia.
Po tych słowach, pożegnawszy ją, wyszedł.
Na rogu ulicy Lobineau oczekiwał powóz. Wsiadł weń, wołając na woźnicę:
— Ulica de l’Ecole-de-Médicine!
W pięć minut później powóz przystanął, lecz w miejsce inspektora policyi, wysiadł zeń Wiliam Scott w ubiorze rzemieślnika bez roboty, burgundczyka.
Wszedł do składu wódek pod Srebrnym Czopem.
Powróćmy jednak do domu przy ulicy Lobineau.
Lina, objąwszy szyję matki rękoma, powtórnie wołała:
— Mamo... jam głodna!
Joanna płakać już teraz nie mogła.
Jak niegdyś u Maryi-Antoniny, owej królowej męczennicy, łzy wyschły w jej duszy zbolałej.
Zamknęła się sama w sobie, jej rozpacz stała się milczącą, ponurą.
— Nieco cierpliwości, kochanie... — odpowiedziała dziecięciu. — Spałaś, nie chciałam cię więc samą pozostawiać, lecz zaraz pójdę za kupnem chleba.
To mówiąc, powiodła po pokoju przerażonym wzrokiem.