Jubiler spojrzał ze współczuciem na nieszczęśliwą.
Wyjąwszy z papieru kolczyki, położył je na ważkach i zważył.
— Mogę — rzekł — ofiarować za nie cztery franki. Czy zgadzasz się pani?
— Dobrze... — odpowiedziała Joanna.
Zapisawszy nazwisko sprzedającej i numer mieszkania, dał jej cztery franki.
Joanna podziękowawszy, odeszła. Unosiła z sobą przedłużenie życia na kilka dni dla siebie i swego dziecka.
Nadeszła niedziela.
Zaledwie w pół do dwunastej zrana uderzyło na wieżowym zegarze, a Paweł Béraud przechadzał się już z mniemanym burgundczykiem przed budynkiem szpitala, oczekując niecierpliwie nadejścia godziny odwiedzin.
— Jeszcze nie południe... — szeptał co chwila.
— No... no! nie niecierpliw się, czekaj spokojnie — odparł irlandczyk; — otworzą nam drzwi we właściwym czasie.
— Chciałbym raz wiedzieć, czego się trzymać.
— Wkrótce o wszystkiem się dowiesz.
— Nie jestem pewien, czy doktór mówił z nią w tym przedmiocie, czy zdołał ją przekonać, iż w celu własnego jej dobra chcemy ją wyprowadzić ze szpitala?
— Nie obawiaj się... Doktór nam dobrze grunt przygotował. Jest to bardzo zacny człowiek, jak mówią, rad każdemu oddać przysługę. Zresztą, on silnie w to wierzy, że jedynie ludzkość i uczucia rodzinne wiodą cię do udzielenia chorej pomocy. Wszystko pójdzie dobrze. Powrócisz zdrowie Wiktorynie, a ona pomnąc, iż winna ci ocalenie, nakłoni serce ku tobie.
Uderzyła dwunasta.