— Nie troszcz się o to — rzekł Paweł; — otrzymasz jutro wszystko, co ci potrzebnem będzie do ubrania.
— A zatem, żegnam cię, mój przyjacielu...
— Jakto... tak prędko?
— Chcę się położyć... czuję się być złamaną znużeniem.
— Zatem do jutra...
— Tak... do jutra... do widzenia.
Béraud, złożywszy pocałunek na czole Wiktoryny, odszedł z sercem przepełnionem radością.
Will Scott oczekiwał go na trotuarze, paląc dziesiąte już może z rzędu cygaro.
Widząc nadchodzącego z rozpromienionem obliczem, domyślił się pomyślnego obrotu sprawy.
— Zdaje się, że wszystko poszło dobrze? — zapytał.
— Tak jest... przyjęła moją propozycyę. Muszę się zająć natychmiast kupnem dla niej bielizny i ubrania.
— Ależ to kupno zmniejszy dyabelnie twoje fundusze... — odparł irlandczyk, gotowym będąc dać i dziesięć tysięcy franków na rachunek Arnolda Desvignes za tak pomyślną wiadomość. — Może chcesz, bym ci pożyczył jeszcze drugie pięćset franków?
— Jakto... na seryo mówisz? — zapytał.
— Całkiem na seryo.
— Zatem przyjmuję twoją ofiarę. Ach! jesteś prawdziwym moim przyjacielem, stary, poczciwy burgundczyku, przyjacielem, jakiego w świecie nie znaleźć!
Scott dziwnie się uśmiechnął, a dobywszy banknot z kieszeni, podał go Pawłowi.
∗
∗ ∗ |
W sobotę rano Desvignes wyprawił na ulicę Flechier posłańca z listem, niszą cym adres: „Panu David, agentowi życiowych ubezpieczeń.“