Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1099

Ta strona została skorygowana.

Przybyły ukłonił się po wojskowemu.
— Przychodzisz objąć miejsce, ofiarowane ci przez pana Desvignes? — zapytał go bankier.
— Tak, panie... podobały mi się warunki i mam nadzieję, iż panowie będziecie ze mnie zadowoleni.
— Chodzi tu o rozciągnięcie nadzoru nad zwierzyną, jakiej wielka obfitość znajduje się w parku — rzekł Verrière. — Nadzór ten musi być ciągłym, bezustannym, ponieważ złodzieje leśni wkradają mi się tu, zabijając bażanty, zające i króliki.
— No! już my ich dobrze przyjmiemy, to jest Bichet wraz zemną — odrzekł. — Bichet to moja strzelba — dodał, uderzając ręką po obsadzie fuzyi. — Tak Bichet jak i ja spać nie lubimy. Co noc będziemy w parku czuwali, damy się we znaki złodziejom! Nie ma litości dla podobnych ludzi, korzystających z cudzego dobra. Nie pożałuję ja im ołowiu!
— Otóż czego właśnie potrzeba — rzekł Desvignes.
— Może panowie raczą wskazać mi moje mieszkanie? — pytał przyszły strażnik.
— Pójdź! — rzekł Verrière, a zwracając się do dawnego nadzorcy, dodał: — Forestier... odtąd już twych usług potrzebować nie będę; możesz szukać sobie innego obowiązku.
Obaj wspólnicy zaprowadzili strażnika do pawilonu, którego drzwi bankier otworzył kluczem, dobytym z kieszeni.
— Jakże się nazywasz? — zapytał.
— Michał Bordier... do usług pańskich.
— A zatem tu będziesz mieszkał, Michale, podczas mojego pobytu w Malnoue; stołować się będziesz w oficynie zamkowej.
— Dobrze, panie.
— Oto klucz od pawilonu, a drugi od małej furtki, wychodzącej na pole. Mam w tej stronie kilka kawałków gruntu, którego również pilnować należy. Forestier wskaże ci ten grunt.
— Dobrze... — powtórzył strażnik. — Jutro zrana pojadę po moje bagaże na stacyę Villiers.