Verrière z Arnoldem odeszli, pozostawiając strażnika, który na rozpoczęcie swej służby zaczął park obchodzić wokoło.
W parę godzin głos dzwonu wezwał go do zamku. Jadł obiad ze służbą, której względy pozyskać się starał, poczem, wróciwszy do pawilonu, zapalił fajkę, nasłuchując bacznie w oknie otwartem szelestu na zewnątrz.
Wiedziony przezornością, światło w izbie zagasił.
Księżyc, błyszczący na pogodnem, bezchmurnem niebie, siał przez gałęzie starych drzew srebrzyste swoje promienie w głąb pawilonu.
Około dziesiątej strażnik drgnął nagle i zerwał się z krzesła.
Posłyszał lekki odgłos kroków w alei, przytykającej do jego mieszkania. Wychylił się po za okno, badając.
Postać jakaś, ukazawszy się między drzewami, przystanęła.
— Otwórz drzwi... — dobiegł głos przyciszony.
— Otwarte... możesz wejść... — odpowiedział strażnik.
Desvignes, gdyż to był on, przebywszy kilka schodków, wiodących do pawilonu, wszedł do izby.
— Przybywasz dla udzielenia mi ostatecznych poleceń? — zapytał ów pseudo Michał Bordier, w którym czytelnicy poznali zapewne Trilbego.
— Tak.
— Słucham więc.
— Krótko ci powiem. Masz czuwać pilnie nad panną Verrière i zakonnicą... wiedzieć codziennie, co robią, gdzie chodzą.
— Dobrze.
— Trzeba ci obok tego zwrócić baczność na furtkę, od której klucz dał ci pan Verrière. Nikt bez twej wiadomości nie powinien przejść tą furtką. Gdyby ktośkolwiekbądź wszedł tędy do parku, masz mnie natychmiast o tem powiadomić.
— Rozumiem.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1100
Ta strona została skorygowana.