W głębi, pod ścianą, stał rodzaj wielkiego bufetu, po za którym siedziały trzy kobiety.
Ów bufet założony był stosami chleba.
Joanna zbliżyła się nieśmiało.
Jedna z obecnych kobiet, ukroiwszy kawał chleba, podała go jej, mówiąc:
— Spocznij pani na której z tych ławek i zjedz chleb, zdajesz się być złamaną znużeniem.
Joanna wiedziała, iż w miejscu tem, do którego przybyła, chleb powinien być tamże zjedzonym. Miała wszelako nadzieję, iż zdoła może w ukryciu unieść jakąś cząstkę tegoż.
Usiadła przeto na ławce obok drugich, równie jak ona nieszczęśliwych, o bladej cerze, zapadłych policzkach, którym głód szarpał wnętrzności.
A wielu było tych nieszczęśliwych! Kobiety, dzieci, starce, mężczyzni w sile wieku, których nieoględne postępowanie albo brak pracy do ciężkiej nędzy doprowadził.
Miłosierdzie równem dla wszystkich tu było. Nie odmawiano nikomu „kęsa chleba.“
Joanna, spojrzawszy wokoło siebie bojaźliwym wzrokiem, ułamała część z kawałka, jaki jej został podanym i zaniosła go do ust, jedząc, a raczej pochłaniając, z uczuciem niewysłowionej roskoszy, jaką sama sobie zarzucała, o córce to bowiem, a nie o sobie, myśleć jej należało.
Przez kilka minut udawała, iż je ów chleb, poczem, wsunąwszy go niepostrzeżenie do kieszeni, siedziała jeszcze na ławce przez kilka minut.
Te kilka minut, to cały wiek dla niej, gdyż w owej chwili Lina wymawiała bezwątpienia owe wyrazy, jakie przejmowały ją dreszczem:
„Mamo! jam głodna... jam głodna!„