Podniósłszy się, postąpiła ku drzwiom. Wziąwszy za klamkę, miała już wyjść, gdy jednasz obecnych w sali nadzorczyń zastąpiła jej drogę.
— Czy pani nie znasz reguł tego zakładu? — wyrzekła.
Joanna zacinała się.
— Reguł? — powtórzyła zcicha.
— Tak... surowo jest zabronionem wynosić na zewnątrz chleb, jaki się tu daje.
Biedna matka pobladła.
Chciała zaprzeczyć, przerwała jej dozorczyni:
— Patrzałam na ciebie, me dziecię — rzekła łagodnie — widziałam, żeś wsunęła prawie cały swój chleb do kieszeni.
— Prawda! — odpowiedziała Joanna, składając ręce błagalnie — jednak przez litość pozwól mi pani zabrać ten chleb... To dla mego dziecka... dla mojej córki... dla mej biednej córki, która wraz zemną z głodu umiera!
— Trzeba ci było przyprowadzić z sobą swą córkę.
— Leży w łóżku ciężko chora... głód ją zabija!
Tu nieszczęśliwa matka, dobywszy z kieszeni kawałek chleba, ukazała go dozorczyni.
— To dla niej... — wyrzękła. — Odbierzesz-że mi go pani?
— Tak... ponieważ ściśle do przepisów stosować się nam nakazano — odpowiedziała wzruszona, chleb odbierając. — Reguła jest niewzruszoną, musimy ją szanować, chcąc szanować samych siebie. Zjedz pani tutaj ten chleb, ponieważ widzę, że potrzebujesz posiłku i przyjmij odemnie ten drobny datek, jaki ci z serca ofiaruję. Będziesz zań mogła dla dziecka kupić pożywienie.
Joanna uścisnęła z wdzięcznością rękę, podającą jej tyle potrzebną pomoc, a złożywszy na niej pocałunek, jąkała ze łzami:
— Och! dzięki ci, pani... stokrotne dzięki!
Poczem, zapomniawszy o dręczącym głodzie i o spożyciu na miejscu przeznaczonego jej chleba, szybko wybiegła.
Ulica Lobineau leżała w oddalonej części miasta.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1113
Ta strona została skorygowana.