Joanna szła przyśpieszonym krokiem, o ile jej pozwoliło silne osłabienie, a wstąpiwszy do piekarni, kupiła dwa funty chleba i dobiegła nareszcie do domu, szybko się posuwając po schodach.
W miarę, jak wchodziła, myśl, iż przynosi dla córki pożywienie, dodawała jej siły.
— Lino!... dziecię me drogie... — wołała, wbiegając do pokoju, nie zamknąwszy drzwi nawet za sobą; — przynoszę ci pożywienie... Obudź się, obudź, lube kochanie.
I ułamawszy kawałek chleba, przybiegła z nim do łóżka dziecięcia.
Lina blada, z zamkniętemi oczyma, nie poruszała się wcale.
— Dziecię ukochane... przebudź się, przebudź!... — wołała matka i pochyliwszy się ku córce, złożyła na jej czole pocałunek.
Nagle cofnęła się, jak skamieniała.
Zlodowaciałe czoło dziecka zmroziło jej wargi. Wróciwszy do łóżka, pochwyciła Linę w objęcia.
Dziewczę oczów nie otwierało. Bezwładna główka jego chwiała się z jednej strony na drugą na matki ramieniu.
Joanna jęknęła rozpaczliwie. Drobne ciałko dziecięcia, z rąk jej się wysunąwszy, na łóżko upadło, podczas gdy nieszczęśliwa matka padła zarówno bez zmysłów na środek pokoju.
Jednocześnie jakiś mężczyzna ukazał się w otwartych drzwiach stancyjki.
Był czarno ubranym, z ponsową wstążeczką przy butonierce. Spostrzegłszy leżącą bez przytomności Joannę, pochylił się ku niej, kładąc rękę na sercu nieszczęśliwej.
— Żyje — wyszepnął po upływie sekundy. — To tylko proste omdlenie.
Podniósłszy się, podszedł do łóżka i dotknął swemi rękoma rąk Liny.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1114
Ta strona została skorygowana.