Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1115

Ta strona została skorygowana.

— Ta już umarła... — rzekł i dobywszy portfel, wyjął zeń list, rzucając takowy na podłogę obok zemdlonej. Następnie wyszedłszy, udał się do właścicielki mieszkań umeblowanych.
— Trzeba, ażebyś pani posłała tam kogoś na ratunek — ozwał się wchodząc. — U jednej z twych lokatorek przytrafił się wypadek nieszczęśliwy...
— U kogo, panie?
— U pani Joanny Desourdy.
— Jaki wypadek?
— Dziecko jej zmarło.
— Ach! wielki Boże!... — zawołała gospodyni z przerażeniem.
— Ona sama, leży bez przytomności w omdleniu. Wszystko to bardzo jest smutnem! Oto sto franków, racz je pani doręczyć tej biednej kobiecie. Ja jutro tutaj przybędę...
Zmięszana tą wiadomością właścicielka, przyjęła sto franków. Jegomość czarno ubrany wyszedł. Przygotowawszy służącą, gospodyni udała się z nią na górę. Zastały tam Joannę leżącą w omdleniu.
Pomimo złej opinii, jaką ów agent policyi dał niegdyś o niej, właścicielce mieszkań ścisnęło się serce na ów rozdzierający widok.
— Podnieś tę nieszczęśliwą — rzekła do służącej i jednocześnie zbliżając się do łóżka.
— Niestety! — szepnęła — to dziecię umarło!
— Służąca, podniósłszy Joannę, posadziła ją na krześle, nacierając jej skronie zwilżoną w wodzie serwetą.
Nieszczęsna otworzyła oczy, patrząc wokoło siebie obłąkanym wzrokiem.
Dostrzegła swą córkę z bladą twarzyczką, jakby wykutą z marmuru, a na widok owego spokoju, jakim śmierć piętnuje swoje ofiary, padła na kolana, wyciągając ręce w stronę łóżka i głośnymi wybuchnęła łkaniem.
— Moja córka... moje jedyne dziecię umarło!