— Sto franków... szepnęła. — Kto mi mógł przynieść te pieniądze? Och! kimkolwiekbądź on jest, ja go błogosławię, dzięki jemu będę przynajmniej miała za co pochować mą córkę.
Tu nagle spostrzegła list, leżący obok banknotu.
— Ten list — wyrzekła — powiadomi mnie, od kogo pomoc przychodzi.
Ująwszy list w ręce, przeczytała przedewszystkiem adres półgłosem, nie mogąc go zrozumieć na razie.
Adres ów brzmiał:
Joanna powtórnie przeczytała. Ogniem zapłonęło jej spojrzenie. Zadrżała febrycznie.
— Wiktoryna... — zawołała — co słyszę?... Wiktoryna u Pawła Béraud?... Ach! nikczemnica... ach! nędznica! Jakże mnie ona oszukała. Żyją więc razem oboje... mieszkają pod jednym dachem... kochają, się i są, szczęśliwi! Używają pieniędzy, jakie mi ukradł ten człowiek, wtedy gdy ja tu płaczę przy trupie mej córki, z głodu umierając: Gorączkowo rozdarła kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru, czytała co następuje: