Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1120

Ta strona została przepisana.

U bramy cmentarza zatrzymał się jednocześnie i ów powóz, jadący za pogrzebem, wysiadł zeń mężczyzna czarno ubrany, w kapeluszu nasuniętym na oczy, i szedł w oddaleniu.
Ksiądz w towarzystwie kościelnego sługi prowadził ów orszak ubogi z chwilą wejścia jego na cmentarz.
Wkrótce przybyli wszyscy na miejsce, gdzie widzieć się dawały naprzód wykopane groby.
W jeden z nich spuszczono trumnę z dziecięciem Joanny.
Ksiądz nad trumną tą począł odmawiać modlitwy.
Klęcząca nad grobem zrozpaczona matka dusiła się prawie, wydając głuche jęki, podczas gdy ukryty po za kępami drzew ów mężczyzna z powozu przypatrywał się tej rozdzierającej scenie.
Ksiądz, pokropiwszy trumnę wodą święconą, wyrzekł ostatnie słowa modlitwy i odszedł.
Grabarze grób zarównali, wetknąwszy krzyż w świeżo poruszoną ziemię, poczem obadwa się oddalili.
Joanna ciągle klęczała.
Po kilku minutach powstawszy, zawiesiła na jednem z ramion krzyża wieniec nieśmiertelników, jaki trzymała w ręku.
Dusiły ją łkania, zdawało się jej, iż umrze z braku oddechu, że serce jej pęknie.
Kryzys ten jednak trwał krótko.
Przestraszający spokój, coś w rodzaju rozpaczy skamieniałej, nastąpił teraz.
— Dlaczego płakać? — zawołała ponuro, nie spostrzegając, że głośno mówi. — Rozłączenie nasze będzie tu krótkiem...
A wyciągając ręce w stronę grobu, wyrzekła:
— Dziś wieczorem połączę się z tobą, me dziecię, przed wieczorem zostaniesz pomszczoną...
Poczem upadłszy na kolana, modlić się zaczęła.
Mężczyzna, ukryty po za cyprysami, posłyszał wyrazy matki przesłane córce.
Dziwny uśmiech zadrgał mu na ustach i wemknąwszy