Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1126

Ta strona została skorygowana.

— Będę ją miał, nie lękaj się... skoro nadejdzie stosowna chwila, zabiję oboje... Będę spokojnym, zobaczysz. Daj mi swój rewolwer...
Dam ci go we właściwym czasie.
Wysiedli na stacyi, gdzie Scott kupił dwa bilety powrotne do Saint-Maur-les-Fossés
W kilka chwil później jechali obaj.
Wieczór zapadał, noc nadchodziła, a po dniu nadzwyczaj gorącym, zmierzch nie przynosił upragnionego chłodu.
Wielkie ołowiane chmary, przerzynane od czasu do czasu cichemi błyskawicami, zbierały się na horyzoncie.
Ciężkość atmosfery, przesyconej elektrycznością, oznajmiała burzę.
Paweł z Wiktoryną obiadowali razem w ogrodzie.
Rekonwalescentka odżywała widocznie.
Gospodyni, ugodzona przez Scotta, od pół godziny wyszła z Saint-Maur. Wiktoryną wraz z Pawłem, siedząc pod wielkiemi drzewami, rozmawiali.
Zdawało się młodej kobiecie, iż jakieś nieznane horyzonty, światy czarowne, otwierają się przed jej zdumionemi oczyma. Oswajała się z myślą, że Paweł Béraud mógł kiedykolwiek stać się dla niej czemś więcej niż krewnym, a myśl ta nie zawierała w sobie nic występnego, gdyby się dała urzeczywistnić po uzyskaniu rozwodu z Eugeniuszem Loiseau, jaki łatwo było otrzymać.
Dlaczegóżby ona zostać nie mogła panią Béraud?
Mgła powstająca nad rzeką skutkiem całodziennego upału, nie pozwoliła obojgu dłużej pozostać nad brzegiem wody.
Wiktoryną czuła się dziwnie osłabioną i zdenerwowaną.
— Wracajmy... — rzekł Paweł — udasz się na spoczynek.
— Radabym jeszcze posiedzieć, a nie chodzić spać tak wcześnie — odpowiedziała. — Inaczej źle spać będę, a obawiam się nocy bezsennych... smutne myśli natenczas mnie ogarniają.
— Będziemy rozmawiali dopóki zechcesz... lecz wracać