— Okradł mnie! — zawołała z wściekłością; — jestem okradzioną!... Ha! drogo on mi to zapłaci!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po owym strasznym dramacie w Domku pod Wierzbami Will Scott chodził codziennie do Morgi, a niekiedy i dwa razy w jednym dniu.
Chciał wiedzieć, czy ciało Joanny Desourdy zostało tu przyniesionem po odnalezieniu go w Marnie. Gdyby je tutaj złożono, wystawionoby dla rozpoznania tożsamości, a następnie przystąpionoby do spisania aktu zejścia.
Trzeciego dnia otrzymał rezultat pożądany.
Na stopniach żałobnych spostrzegł trupa zmarłej. Znając ją dobrze, był pewnym, iż się nie myli; owóż wyszedłszy z morgi, wsiadł do powozu, zawierającego jego przebrania, rozkazując się zawieźć do Saint-Ouen przy szczelnie zapuszczonych storach.
Gdy powóz zatrzymał się przy Willi Gałganiarzów, wysiadł zeń już nie Will Scott, lecz ojciec Cordier, ów filantrop z ulicy de Geindre, w łatanem ubraniu i poszedł w stronę baraku, w którym zamieszkiwał Piotr Béraud.
Stary gałganiarz siedział przededrzwiami na słońcu, na w pół pijany, ponieważ teraz pił od nocy do rana. Ogarniał go kompletny zamęt umysłu, dzięki otwartemu kredytowi w Willi Gałganiarzów przez właścicielkę karczmy.
Pośpiewując zcicha, poruszał głową z prawej strony na lewą, przymykając oczy nakształt wypoczywającego kota.
Irlandczyk uderzył go po ramieniu.
Béraud podniósł głowę i oczy otworzył.
— A! to ty, ojcze Cordier... — wyjąknął, podając rękę przybyłemu. — Czy znów przychodzisz powiadomić mnie o jakiej katastrofie? Zbyt często, do kroć piorunów, zdarzają się