— Po dziesięciu minutach ukazał się służący.
— Pan Haltmayer — rzekł — już obiad ukończył, nie wyjdzie zapewne nigdzie wieczorem, ponieważ kazał sobie przynieść do mieszkania dzienniki.
— Który numer apartamentu zajmuje pan Haltmayer? — pytał Wiliam Scott.
— Numer czwarty, na pierwszem piętrze.
— Chciałem się właśnie o tem dowiedzieć, dziękuję.
Służący odszedł.
Irlandczyk, wdziawszy kapelusz, przejrzał papiery, umieszczone w portfelu i wyszedł. Pokój jego znajdował się na trzecem piętrze, tuż nad czwartym numerem. Zeszedłszy ze schodów, Scott zlekka zapukał do wskazanego mieszkania.
— Proszę! — zawołał głos z wewnątrz.
Na to wezwanie Wiliam wszedł do przedpokoju i uniósł portyerę z grubej materyi, jaka dzieliła go od sąsiedniego salonu.
Mężczyzna czterdziestoletni, małego wzrostu, lecz silnie zbudowany, siedział przy stole pod światłem lampy, czytając dzienniki.
Podniósłszy głowę spojrzał badawczo na wchodzącego.
— Mam honor mówić z panem Haltmayer? — zapytał wysłaniec Arnolda Desvignes.
— Tak, panie.
— Racz pan wybaczyć, że ci przeszkadzam, lecz zdziwisz się zapewne, usłyszawszy, że od dwóch dni przebywam w Nicei, oczekując na pańskie przybycie.
— Na moje przybycie? — powtórzył zdumiony Haltmayer. — Z jakiej przyczyny... czego pan żądasz odemnie?
— Pragnę pomówić z panem względem skargi, wniesio-