której skutkiem byłoby zetknięcie się pociągów, a wtedy niktby ztamtąd żywym nie wyszedł. Cóżbyś pan zrobił natenczas?
— Kazałbym wywiesić sygnały alarmowe.
— Sygnały te napełniłyby jeszcze większym postrachem palacza i maszynistę. Przyznaj sam, panie naczelniku — mówił dalej podróżny — iż na tej waszej tu linii życie tysiąca jadących osób zależy od jednego błędu, jednego zapomnienia. Ależ to jest wprost potwornem!
Wezwany do biura naczelnik stacyi, odszedł, pozostawiając interlokutora swego bez odpowiedzi, mimo, iż w głębi był przekonanym, że tenże miał słuszność zupełną. Co jednak począć? Nie był on w stanie zmienić ustaw kolejowego zarządu.
Wiliam Scott, jak o tem nadmieniliśmy, nie stracił ani jednego wyrazu z przytoczonej wyżej rozmowy, która zdawała się go żywo zajmować.
Zasygnalizowano przybycie pociągu nadchodzącego z Nicei. Pociągiem owym, zapełnionym licznymi podróżnymi, przyjechać miał właśnie Haltmayer, tegoż dnia bowiem miała się odbyć świetna zabawa w kasynie Monte-Carlo, nicejczycy przeto przybywali tłumnie na tę uroczystość.
Will Scott, spostrzegłszy w tłumie osobistość, na którą oczekiwał, zbliżył się, dotykając lekko jej ramienia.
Haltmayer spojrzał zdziwiony.
— Stawiam się na oznaczoną godzinę — wyrzekł irlandczyk.
— A! to pan... Przepraszam, poznaję twój głos, lecz całkiem nie poznałem postaci, mimo, iż uprzedziłeś mnie o swojej przemianie. Witam pana... Cóż tam nowego?
— Nic...
— Nasz fałszerz jeszcze tu pozostaje?