Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1173

Ta strona została skorygowana.

— Ci leśni złodzieje są dobrze uzbrojeni i nie troszczą się więcej o życie człowieka nad życie królika albo zająca. Gdyby odkryli, że na nich czatujesz, pierwsi mogliby cię zabić...
— Nie obawiam się, panie. Widzę tak jasno, jak kot wśród nocy, a moja lefoszówka niesie na daleką odległość. Skryję się tu, za te wielkie drzewa i będę czatował.
— Działaj jednakże z wielką przezornością... ostrzegam!
— Niech pan będzie o mnie spokojnym, dbam dobrze o moją skórę.
Verrière szedł dalej na przechadzkę z Arnoldem, który starannie oglądał pozycyę miejsca pod wielkiemi drzewami, wskazaną przez strażnika, jako jego przyszłe na noc nadchodzącą schronienie.
O w pół do dziesiątej obaj wspólnicy się rozdzielili; każdy z nich, jak zwykle, udał się do swego mieszkania.
W godzinę później Trilby, wyszedłszy z pawilonu, ze strzelbą na ramieniu, udał się na czaty w miejsce wskazane.
Wsparty o pień drzewa, czekał z nabitą fuzyą w ręku.
Po upływie dwudziestu minut posłyszał za sobą szmer w krzakach.
Zdziwiony tym nieoczekiwanym kierunkiem, z którego ów szelest pochodził, zerwał się i patrzył, usiłując przebić wzrokiem otaczające go ciemności.
Jednocześnie natężył słuch.
Szelest w krzakach powtórzył się nanowo.
— Kto idzie? — zawołał.
Nikt nie odpowiedział, szmer ucichł zupełnie.
Mniemany Blancheton patrzył wciąż wytężonym wzrokiem w ciemności lasu, lecz nic dojrzeć nie mógł.
Jedynie wierzchołki wielkich drzew rysowały się nad nim na ciemnem niebie.
Sądząc, iż się omylił, iż słuch go zawiódł, stał z oczyma wlepionemi w krzak ostrokrzewu, rosnący o dwadzieścia kroków dalej.