Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1174

Ta strona została skorygowana.

Nagle, zdało ma się, jakoby ów krzak zadrżał; jednocześnie posłyszał lekki szmer liści.
Wymierzył strzelbę, powtarzając:
— Kto tu jest? Odpowiedz, bo strzelę!
Zaledwie wymówił te słowa, rozległ się wystrzał od strony krzaka i irlandczyk, nie zdoławszy nacisnąć kurka dubeltówki, padł jak piorunem rażony.
Jednocześnie z po za krzewów ukazał się mężczyzna z rewolwerem w ręku, a przyskoczywszy do poległego, pochylił się nad nim i rozpiąwszy mu spiętą na mosiężne guziki żakietkę, położył rękę na sercu zmarłego.
Serce to bić przestało.
Kula, przeszywszy czaszkę, sprowadziła śmierć natychmiastową.
— Nie ma się czego obawiać... — wyszepnął Arnold Desvignes, którego w owym mordercy poznali zapewne czytelnicy.
Pochwyciwszy dubeltówkę strażnika, wystrzelił z niej nabój obok bezwładnie leżącego ciała.
Po dopełnieniu tej przezorności, Desvignes przebiegłszy park z pośpiechem, wszedł do zamku, z którego nikt go wychodzącym nie widział.
W chwili, gdy powróciwszy, miał się położyć na łóżko, okna w pałacu otwierać zaczęto. Przyśpieszone kroki dały się słyszeć na schodach i ktoś zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Desvignes.
— Ja... Verrière — odrzekł głos bankiera.
— Wejdź! — zawołał Arnold, wyskakując z łóżka i śpiesznie szlafrok wdziewając. — Co się stało? — dodał, spostrzegłszy Verrièra z zapaloną świecą w ręku.
— Nie spałem i tyś mnie właśnie tylko co przebudził.
— Dwa wystrzały zabrzmiały od strony parku.
— A! to Blancheton walczy bezwątpienia z leśnymi złodziejami.
— Tak jest... napewno! Posłałem służących do Forestiera. Trzeba nam iść, zobaczyć co się stało.