— Do Malnoue... Aniela dziś zrana ma zaślubić tego nędznika. Ach! czyliż na czas przybyć zdołamy!
Vandame wydał okrzyk rozpaczy.
— Na stacyę Wschodniej drogi żelazaej! — rzekła siostra Marya do woźnicy. — Dwadzieścia franków na piwo... Pędź co koń wyskoczy!
Powóz potoczył się w szalonym biegu.
W Malnoue od rana ruch i ożywienie niezwykłe panowały.
Szeregi powozów od godziny dziewiątej wjeżdżały w dziedziniec zamkowy, przywożąc zaproszonych, których przyjmował Verrière, wraz ze swym przyszłym zięciem na pałacowym peronie.
Aniela milcząca, z pochylonem czołem, dozwalała bezwiednie wdziewać na siebie pokojówkom ślubne ubranie.
Twarz jej była bladą, jakby wykuta z marmuru. Od czasu do czasu podnosiła wzrok na wskazówki zegara, szepcząc z cicha:
— Siostra Marya nie przybywa!
Uderzyło w pół do dziesiątej.
Wszedł Verrière, prosząc córkę, by się ukazać zechciała w salonie zaproszonym.
— Idę natychmiast... — odpowiedziała ledwie dosłyszalnym głosem.
I poszła za ojcem w rzeczy samej, dobywszy z toalety i wsunąwszy do kieszeni, białej, jedwabnej swej sukni pokrytej koronkami i kwiatami, maleńki rewolwer z rękojeścią z kości słoniowej, prawdziwe cacko, którym postanowiła odebrać sobie życie, gdyby ją wszelka nadzieja pomocy zawiodła.