Drgnął, a uderzywszy w łokieć Trilbego, szepnął mu zcicha:
— Medalik...
Trilby zrozumiał znaczenie tego wyrazu.
Arnold, mrugnąwszy zlekka na obu, zdawał się nie widzieć potem wcale dwóch irlandczyków i począł zajadać swój obiad, przedłużając go umyślnie, poczem zażądał kawy i zapalił wielkich rozmiarów cygaro.
Obiadujący poczęli wychodzić jedni za drugiemi.
Około ósmej w sali pozostał tylko Arnold, Scott i Trilby.
— Przybyłeś zapewne do Paryża po uwolnieniu się ze służby, panie marynarzu? — zapytał go ten ostatni.
— Tak, ukończyłem już lata moich wypraw — odrzekł zapytany i urządzam sobie dzisiaj małą ucztę Baltazara.
— Jestżeś marsylijczykiem?
— Rodowitym... z Canebière. Szczycę się tem... Znasz Marsylię?
— Znam ją doskonale, obadwaj z moim kolegą podziwiamy to piękne, rodzinne twe miasto.
— Pójdź więc tu bliżej... wychylimy butelkę szampana za pomyślność mego rodzinnego kraju.
Scott wraz z Trilbym zasiedli obok Arnolda, który, kazawszy podać usługującemu butelkę Moet’u, napełnił nim szklanki.
Skoro posługujący wyszedł, mniemany majtek pochylił się ku obu towarzyszom, zapytując zcicha:
— Wykonaliście moje polecenia?
— Już... — odrzekł Will Scott; — wyrzucono nas z cyrku Fernando.
— Powóz?
— Kupiony wraz z koniem.
— Poszukajcie więc teraz stajni z wozownią w Paryżu i najmijcie takowe na tydzień. Skoro nadejdzie chwila działania, Scott w ubiorze woźnicy siądzie na kozioł i będzie powoził.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/136
Ta strona została skorygowana.